Canoe, psy i upływ lat

Jako dziecko w latach 60-tych czytałem wszystko co było dostępne o Indianach i oglądałem oczywiście jugosłowiańską wersję Dzikiego Zachodu w serii filmów o Winnetu. Canoe pojawiało się w tych opowieściach i filmach dość często i mocno zapadło mi w pamięć. Mieszkałem zawsze tuż nad morzem, gdzie fale i wiatr nie sprzyjają tego rodzaju łodziom, ale udawało mi się pożyczać od ojca dmuchany kajak typu Salamandra (oraz jego modyfikację Rekin) i powoli zdobywałem wprawę w posługiwaniu się pagajem i wiosłem.

Prawdziwe canoe było jednak poza moim zasięgiem – nie miałem talentów do majsterkowania, na rynku nie był to dostępny towar, nie wspominając o braku pieniędzy. Pływałem więc na czym się dało (w pracy w Arktyce na morskich pontonach) w czasie wakacji na wypożyczanych kajakach i oglądałem z tęsknotą obrazki z pięknymi kanadyjskimi canoe.

Rzodkiewka

Moje pierwsze canoe wypatrzyłem w sklepie sportowym w Gdyni, gdzie kurzyło się pod sufitem przez ponad rok, był to jakiś odrzut z eksportu, z ładną linią, ale zupełnie bez wykończenia, ze zwykłej żywicy, długości 5,25m i prawie 40 kg wagi. Oglądałem je dziesiątki razy, aż w końcu nadarzyła się okazja, w 1985r wróciłem z rocznej ekspedycji na Spitsbergen i spełniłem wielkie marzenie.

Zależało mi na dużej łodzi do pływania z rodziną (żona Maja, córka Weronika i pies Tora) więc na trasach między Jeziorem Wdzydze, kanałem Wdy i rzeką Wdą canoe sprawdzało się idealnie. Od razu odkryliśmy zaletę tych łodzi – można było zabrać wszystko. Duży namiot, zestaw kuchenny, zabawki dla dziecka, skrzynki, beczki i torby.

Moja żona nauczyła się wówczas doceniać wiosłowanie pod prąd, a ja to, że przedni wioślarz na szuwarowych trasach zbiera wszystkie pajęczyny. Canoe było białe w środku i czerwone na zewnątrz, nazwa była więc oczywista – Rzodkiewka. Miała oczywiste wady, była ciężka, sztywna, nieprzyjemnie trzeszczała na przeszkodach i niepewnie trzymała się na małym kajakowym wózku transportowym.

Fot. 1 Rzodkiewka w końcowych latach swej służby na zimowym spływie Wdą oraz Luka w czasie przerwy na kawę
Fot. 1 Rzodkiewka w końcowych latach swej służby na zimowym spływie Wdą oraz Luka w czasie przerwy na kawę

Catula

Ponieważ jeżdżenie z Rzodkiewką na dachu było kłopotliwe, stwierdziliśmy z żoną, że potrzebujemy czegoś lżejszego i wypatrzyłem ofertę (nie było jeszcze internetu) polskich niewielkich canoe, nadających się na dwoje dorosłych i dziecko. Dziś widzę, że nie był to okaz piękny, miał nieładny półpokład zakrywający komory wypornościowe, ale właśnie zaczynała się reforma (1994), wszystko tchnęło nowością i to błyszczące niewielkie coś bardzo nam się spodobało. Nazwaliśmy je Catula (po łacinie suczka) bo pływaliśmy wówczas z szorstkowłosą jamniczką imieniem Tora.

Catula była w porządku na małe wycieczki, ale daleko jej było do komfortu Rzodkiewki i kształt nie był ideałem indiańskiej łodzi. Ważyła 28kg, miała 3m długości, była znacznie wolniejsza od smukłej i rozpędzającej się łatwo Rzodkiewki. Catula została ochrzczona wodą ze Świętej Strugi pod Elblągiem, na którą wyprawiliśmy się specjalnie w tym celu.

Niewielki rozmiar tej łodzi nam nie przeszkadzał, bo córka właśnie wchodziła w okres nastoletniego buntu i na pokładzie zastąpił ją 2 letni syn – Jaś. Mam szczęście, że żona pamiętała swoje wakacje spędzone na obozie zuchowym nad Wdą, i idąc śladem jej wspomnień udało się znaleźć działkę tuż nad rzeką i od lat mamy miejsce do przechowywania naszych łodzi i idealny port na lokalne wycieczki.

Fot. 2 Catula
Fot. 2 Catula

Luna

Na kolejną łódź musiałem chwilę poczekać, bo wprawdzie moja żona jest bardzo dobrym wioślarzem, ale uznała, że dwa canoe wystarczają nam z nawiązką. Pretekstem do zmiany było to, że znalazłem kupca na Catulę i otrzymałem nominację profesorską ze skromnym wynagrodzeniem. Razem starczyło na coś naprawdę super i w 2000r kupiłem szwedzkie aluminiowe canoe marki Linder Inkas 525 – przechrzczone zaraz na Luna (łódź powinna mieć żeńskie imię). Tym razem do chrztu posłużyła woda z rzeki Cam, którą przywiozłem specjalnie z konferencji w Cambridge.

Luna – służy do dziś, to coś wyjątkowego, 5,25m długości, 34 kg wagi, prawdziwy koń roboczy, ładowna, stabilna i bardzo szybka (pomaga w tym niewielki kil). Po dwudziestu latach pływania jest dość mocno poobijana, ale praktycznie nie ma wad – co prawda przeczytałem w książce Billa Masona cierpką uwagę, że aluminiowe canoe „to nie jest nic o czym można napisać cioci z wakacji” – no ale to był guru kanadyjskiego pływania i ich tradycji.

Aluminiowe canoe świetnie sprawdzają się od lat w Skandynawii i ze względu na wytrzymałość i brak problemów z utrzymaniem są bardzo popularne w wypożyczalniach na Zachodzie Europy. Luną osiągnąłem mój życiowy rekord prędkości solo pod prąd – na dwugodzinnym odcinku utrzymałem średnią 6 km/godz (Wda płynie około 3,5 km /godz). Lunie nieodmiennie towarzyszył nasz kolejny pies – też jamnik szorstkowłosy, ale tym razem samiec alfa o imieniu Hak, który uznał, że jedynym godnym miejscem jest stanie na dziobie, mimo tego, że często stamtąd spadał.

Kanu luna zimą
Fot 3. Luna we właściwym sobie krajobrazie

Nenya i Anduina

Ponieważ rodzina się rozrastała – córka wyszła za mąż i z Marcinem, moim zięciem dzieliliśmy pasję do pływania a mój Jaś i syn Marcina Bartek mieli po dwanaście lat kupiliśmy równocześnie dwie kolejne łodzie – Marcin dla swojej rodziny 5m canoe z żywicy oraz wspólnie dla chłopaków nowość – canoe z polipropylenu, krótkie, szerokie stosunkowo lekkie.

Tym razem łodzie otrzymały nazwy z mitologii Tolkiena – duże canoe zostało nazwane Nenya (pierścień wody z Władcy pierścieni) a małe Anduina (rzeka w Śródziemiu). Nenya ma wszelkie wady i zalety dużej łodzi z żywicy – ciężka, sztywna, za to szybka i pakowna. Anduina jest toporna, powolna ale super wytrzymała – nie straszne jej obijanie o kamienie czy wjazd z rozpędem na zaostrzony korzeń.

Fot. 4 Nenya na zimowym spływie z czteroosobową załogą
Fot. 4 Nenya na zimowym spływie z czteroosobową załogą
Fot. 5 Anduina – tu do przewozu klocków ze zwalonej w poprzek rzeki brzozy
Fot. 5 Anduina – tu do przewozu klocków ze zwalonej w poprzek rzeki brzozy

Isena

Oczywiście zawsze trawa jest bardziej zielona za następnym zakrętem i doszedłem do jedynie słusznego wniosku, że potrzebujemy kolejnej łodzi – tym razem coś bardzo lekkiego, co da się wozić na dłuższe wyjazdy, pakować do bagażnika samochodu i przechodzić przez dłuższe przenoski. Tak trafiłem na norweską konstrukcję – składane canoe firmy Bergans Ally.

Zbudowana z super wytrzymałego tworzywa (coś jakby gumowane płótno) rozpięta na dość skomplikowanym systemie rurek, daje się złożyć do dużego plecaka (14 kg) i rzeczywiście jest doskonała na wszelkie lekkie ekspedycje. Wystarczająco ładowna, łatwa w naprawie (doskonały klej i łatki) – wady to konieczność uważania na przeszkody, wysoka wolna burta – fatalnie pracuje na wietrze, no i mała prędkość – to dość elastyczna łódź, która nie daje się rozpędzić więc na regaty jej nie polecam.

Po ochrzczeniu jej imieniem Isena (kolejna rzeka ze Śródziemia) znakomicie sprawdziła się w szkierach archipelagu w Turku. Godna polecenia na wyprawy wymagające przenoszenia, i na wszelkie osłonięte wody – w tym bardzo płytkie rozlewiska i bagienka. Ponieważ po szesnastu latach odszedł od nas Hak, jego miejsce na pokładzie Iseny zajęła kosmata Lulka – suczka rasy PBGV.

Fot. 6 Isena - ujście Piaśnicy do Bałtyku
Fot. 6 Isena – ujście Piaśnicy do Bałtyku

Cherokee

Każdy pretekst jest dobry do wyboru kolejnego canoe. Tym razem, udało mi się wygrać konkurs na szefa instytutu PAN , a że właśnie czytałem relacje o kanadyjskich voyageurs, uznałem, że to czego mi brakuje to wiosłowanie w dużej łodzi z kilkuosobową załogą. W katalogu dużej niemieckiej firmy Gatz znalazłem canoe, które kiedyś widziałem na szwedzkim jeziorze Abisko.

Piękna 5,5metrowa łódź z ławkami dla 4 osób o klasycznym profilu wzorowanym na canoe Ojiwbejów. Z jakiegoś powodu producent nazwał ją Cherokee, no i pojechałem do Berlina po moje następne canoe. Ważną częścią tego modelu jest „spray cover” czyli wiązana brezentowa okrywa, nadająca bardzo stylowy wygląd tej łodzi.

To duże canoe z uszlachetnionej żywicy (kevlar-carbon) jest niezbyt ciężka (34 kg), ładnie nabiera prędkości na rzece no i przestrzeń ładunkowa starcza na naprawdę solidną wyprawę. Ponieważ Cherokee brzmi po polsku bezosobowo, tym razem zostawiliśmy oryginalną nazwę. Teraz pływa nią szorstkowłosa suczka Freja, bez pretensji do zajmowania pozycji na dziobie.

Fot. 7 Cherokee i biwak jesienny
Fot. 7 Cherokee i biwak jesienny

Jaki z tego wniosek ? Kiedy jako student spotkałem po raz pierwszy norweskiego rówieśnika, spytałem „czy masz narty” ? Kolega nie zrozumiał pytania – co to znaczy narty ? jakie narty ? mam biegowe, śladowe, zjazdowe, profilowane i myśliwskie. Nie powtórzyłem tego błędu w 2010r czasie pobytu w Winnipeg, tam prawidłowe pytanie brzmiało „jakim canoe teraz pływasz” ?

Jan Marcin Węsławski

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *